Wybrana
Biały Mag
Dołączył: 25 Maj 2006
Posty: 486
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z miasta umarłych
|
|
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY:
NA BAKIER Z PRAWEM
Remus Lupin przepadł. Nie było go nazajutrz rano w Norze, nie pojawił się także dwa dni później. Nie docierały o nim żadne wieści, poszukiwania nie przynosiły rezultatu. Zupełnie jakby wyparował. A Harry czekał i bał się o niego. Bał się tak samo, jak wtedy, w sierpniu, gdy Lupin trafił w niewolę Lorda Voldemorta. W żołądku czuł twardą gulę. Także coś go ściskało mocno w gardle. Nie mógł jeść, nie mógł spać, nie dawał rady usiedzieć w jednym miejscu. Snuł się z kąta w kąt. Osowiały, przerażony, bez mała nieprzytomny. Wróciły wspomnienia sprzed kilku miesięcy. Znów przeżywał te cztery potworne dni beznadziei i bezsilności. Jego przyjaciel cierpiał z rąk jego wroga straszne męki. Torturowanie, rozdzieranie ciała zaklęciem Cruciatus. Harry’ego wciąż przerażało to, jak Voldemort łatwo szafuje ludzkim życiem w drodze do upragnionego celu. A celem tym było pozbycie się Harry’ego i panowanie nad światem czarodziejów. I nieważne ilu ludzi poległo. Ważne, że już nie zawadzali. A życie drugiego człowieka nie miało dlań żadnej wartości.
Ale to, co przerażało Harry’ego najbardziej, był on sam. I świadomość tego, co nieomal zrobił. Pół roku temu, gdy Dumbledore wyjawił mu treść przepowiedni, wielokrotnie zastanawiał się nad jej konsekwencjami. Nie dawała mu spokoju myśl, co się wydarzy, gdy stanie przed obliczem swego najgorszego wroga. Co się czuje, gdy się dotkliwie rani drugiego człowieka.
Dziś już wiedział.
Nic.
Nie…, to nieprawda, że nic. Jednak były jakieś emocje. To radość i satysfakcja. Bo wiesz, że jesteś silniejszy, że wygrywasz, poczucie twojej niezwyciężoności rośnie. Upajasz się tym. I uderzasz dalej! Mocniej! Zadajesz dotkliwszy ból!
“Tym się różnimy od innych stworzeń” pomyślał z goryczą. W świecie zwierząt, gdy dwa osobniki walczą między sobą, są zachowane pewne reguły. Gdy jeden z nich przegrywa, korzy się w geście poddania prosząc o litość. I litość ta jest mu dana. W przyrodzie nieznane jest uczucie nienawiści.
A ludzie?
Co jest takiego w człowieku, że im bardziej ktoś okazuje ci swoją słabość, z tym większą pogardą i agresją go traktujesz. Przegrana tego drugiego prowokuje cię do dalszych czynów, cieszysz się z jego słabości i upokorzenia. Liczy się tylko tu i teraz. Ty i twój cel, który chcesz osiągnąć.
Na refleksję i opamiętanie czas przyjdzie później. Tak samo jak na łzy. Gorące strumienie łez, kiedy następnego ranka klęczysz na zrytym śniegu i płaczesz. Płaczesz na widok kałuży krwi na białym puchu. Jawnego świadectwa tego, do czego jesteś zdolny.
Do skrzywdzenia najbliższej ci na świecie osoby.
Weasley’owie widzieli, co się z Harry’m dzieje. O nic nie pytali. Nie musieli. Zdawali sobie sprawę z przebiegu nocnych wydarzeń. Harry domyślał się, że Alhatello wysłał Aurorów do państwa Weasley’ów. Zrelacjonowali oni to, co się stało. Nikt Harry’emu nie przeszkadzał w jego snuciu się z kąta w kąt. Tylko Ron, nie patrząc mu w oczy, mruknął, że “patrole przeszukują okolicę wzdłuż i wszerz i powinni znaleźć Lupina lada dzień”.
Ale Harry’emu trudno było w to uwierzyć.
- Och, przestań! – Cat nie miała takich skrupułów, co reszta. Właśnie kończyła się pakować i siadała na kufrze próbując zamknąć wieko. Nie szło jej najlepiej. A Harry stał w drzwiach patrząc na to ponurym wzrokiem nienawidząc wszelkich wyjazdów i pożegnań. Na korytarzu czekała na dziewczynę Mia Thermopolis mająca ją odeskortować bezpiecznie do Paryża – To, że mu porządnie wlałeś, jeszcze nic nie oznacza. Byłeś zmuszony!
- Ale to mój przyjaciel!
- No i co z tego? Jemu jakoś to nie przeszkadzało! Mało brakowało, żebyście obaj włóczyli się co miesiąc w wilczej skórze.
- Ale on nie wiedział, co robi! – Harry zaczął krążyć niespokojnie po pokoju. Prawie wydeptał ścieżkę pomiędzy drzwiami a oknem. Wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju.
Rzuciła mu bystre spojrzenie.
- Przestań się zadręczać. Nic mu nie będzie! – Catherine ze stęknięciem spróbowała po raz kolejny zamknąć wieko kufra – Cholera, chyba za dużo tu tego wrzuciłam – mruknęła zniechęcona – Poza tym Aurorzy go szukają. I jestem pewna, że niedługo znajdą. A Annabelle Wright – z tego, co mi o niej opowiadałeś – jest świetną uzdrowicielką i nie pozwoli, żeby Remus długo pozostał chory!
- Ale ty nie rozumiesz! – powiedział Harry zbolałym głosem krążąc po pokoju coraz bardziej niespokojnie. Szata furkotała za nim w powietrzu – Ja zrobiłem mu wielką krzywdę! Już nie mówię o tym, że przyjacielowi, ale człowiekowi jako takiemu! Nie sądziłem, że jestem do tego zdolny! A…, a ja się z tego cieszyłem! Trzymałem ten głupi miecz i pragnąłem zadać jak największy ból! Radowało mnie to, czułem satysfakcję i…, i… - głos mu się urwał.
- I bardzo dobrze – powiedziała nieoczekiwanie.
Wytrzeszczył oczy. Przyglądała mu się spokojnie.
- To zupełnie zdrowa reakcja, co się dziwisz? – wzruszyła ramionami - Widzisz, że ktoś ci nie daje rady, no to dokładasz mu jeszcze. Ale tak, żeby następnym razem dwa razy się zastanowił, czy podskoczyć ci, czy nie. To normalne, Harry. Wszyscy tak robią! Takimi prawami rządzi się świat. Więc czemu się wyłamujesz?
- Nie chcę być taki jak wszyscy! – zareagował ostro.
- Trudno, takie jest życie, braciszku – wzruszyła ramionami. Patrzyła ze złością na niedomykający się kufer. A potem pochyliła się i wyrzuciła z niego połowę swoich szkolnych książek. Harry nawet nie zapytał, z czego będzie korzystała w Beauxbatons. Wiedział. Jakiś pechowiec będzie musiał zaopatrzyć się w nowe podręczniki - Musisz gryźć mocno. Inaczej zjedzą cię inni.
Spojrzał na nią ponuro.
- Mówisz zupełnie jak Alhatello – mruknął.
- Widocznie coś w tym jest – chwyciła kufer i zaczęła targać do wyjścia – Skoro ja i Auror mamy podobne poglądy – spojrzała na niego – A co jemu odpowiedziałeś?
- Że się nie zgadzam na taki świat – burknął
- A on ci pewnie kazał wywalczyć lepszy? – zgadła – Nic na to nie poradzisz, braciszku. To tak działa. Chcąc, żeby wszędzie zapanowało Dobro, musisz sprawić, żeby zniknęło Zło. A eliminując zło musisz posługiwać się złem, żeby wywalczyć dobro. Błędne koło.
Harry westchnął ciężko i oparł głowę o szybę.
- Tacy jak Voldemort zawsze się znajdą – powiedziała – Tak samo jak bohater, mający wyratować ludzkość. Dobro i Zło współgrają ze sobą i nigdy nie znikną, bo taki stan rzeczy zapewnia równowagę we wszechświecie. Naszym zadaniem jest działać od czasu do czasu, żeby Ciemna Strona nie zyskała zbytniej przewagi.
- Rozumiem – powiedział niecierpliwie – Ale…, ja się boję.
Podeszła do niego i go objęła.
- Voldemorta?
- Nie – powiedział cicho i się odsunął – Siebie. Skąd mam wiedzieć, czy nie stanę się taki sam jak on? Tamtej nocy cieszyło mnie to, co robiłem! – krzyknął - I raz przemknęła mi przez głowę myśl, co by było, gdybym nie przestał, gdybym walczył dalej! Byłem zły na Alhatella, że się wtrącił, gdyż chciałem to wszystko jeszcze pociągnąć. I zacząłem rozważać, że walka i upokarzanie ludzi jest wspaniałe!
- E tam – machnęła ręką – Daleko ci do Czarnego Pana i śmierciożerców. Nie musisz myśleć, że się z nimi utożsamiasz.
- Cat! – przez drzwi wetknęła głowę Mia Thermopolis – Ja naprawdę nie mogę już dłużej czekać! Jedziemy!
Catherine spojrzała na Harry’ego.
- Pogadamy jeszcze. Ale nie przez kominki. Mam dość dławienia się sadzą i popiołem. Masz jeszcze to lusterko dwukierunkowe od Syriusza?
- Mam – przyświadczył – W milionach kawałków.
- Postaraj się o drugie – poradziła, gdy się ściskali mocno na pożegnanie – Ja też pomyślę, żeby jakieś skombinować.
- Kiedy znowu cię zobaczę? – spytał z żalem.
Uśmiechnęła się.
- W każdej chwili, gdy tylko poczujesz, że jest ci źle. Przybędę natychmiast.
I po raz kolejny odeszła z jego życia zapowiadając “kiedyś” powrót. Zostawiła go samego, tęskniącego, wciąż targanego wątpliwościami, potrzebującego rady.
Tej nocy Harry stał samotnie w oknie sypialni. Cały dom był pogrążony we śnie. Patrzył na rozgwieżdżone niebo, na bladą tarczę księżyca i zastanawiał się, gdzie może być w tej chwili Remus Lupin. Jak sobie radzi i czy bardzo cierpi. Wyrzucał sobie, że pozostawił przyjaciela na pastwę losu.
Zamrugała do niego gwiazda. Syriusz.
- To już chyba tradycja, że zwracam się do ciebie zawsze wtedy, gdy jest mi źle – mruknął – Wiesz, o co chcę cię prosić, prawda? Opiekuj się nim, gdziekolwiek jest. To twój przyjaciel. Prowadź go bezpiecznie do domu.
Syriusz zamigotał w odpowiedzi.
Następnego dnia czekał na nich Błędny Rycerz, który miał ich odwieźć do szkoły (O, nie! – zajęczał Ron – Tylko nie on!). Harry jeszcze w drzwiach oglądał się, czy nie widać gdzieś przyjaciela. Niestety, okolica świeciła pustką, biel śniegu pozostała nieskazitelna. Nie odcisnął się na nim żaden ślad.
- Pani Weasley! – odwrócił się gwałtownie ku niej – Czy…, czy… może pani to przekazać profesorowi Lupinowi, kiedy się pojawi?
Podał jej zwinięty kawałek papieru.
- Ależ oczywiście! – wzięła od niego list – Możesz być pewien, że Remus dostanie go tak szybko, jak tylko się da.
- Napisałem mu kilka ważnych rzeczy – wymamrotał unikając spojrzenia na nią – Chciałbym, żeby zrozumiał.
- Och, Harry, to nie była twoja wina! – pani Weasley przytuliła go do siebie mocno. Jak matka.
Zesztywniał w jej ramionach i poczuł się zażenowany, że obejmuje go w obecności tylu osób. Ale Daniel, Hermiona i Weasley’owie byli akurat zajęci rozlokowywaniem bagaży w autobusie i nikt nie zwracał na nich uwagi. Zatem, po chwili wahania, oddał mocno uścisk, którego niby już nie potrzebował, a jednak wciąż podświadomie za tym tęsknił. Za kojącym dotykiem matki, którego miał już nigdy nie zaznać.
A potem wyrwał się i wskoczył do Błędnego Rycerza.
- Powiem mu, żeby natychmiast się z tobą skontaktował! - To były ostatnie słowa, jakie usłyszał.
Bowiem w tym momencie autobus ruszył.
Jazda Błędnym Rycerzem nie różniła się wiele od tej ostatniej. Ta sama prędkość, szaleństwo ostrych zakrętów i nagłego hamowania. Ron zielony na twarzy zaciskał kurczowo palce na poręczy i mamrotał pod nosem niepochlebne uwagi. Pilnująca ich Tonks drzemała z poduszką pod głową (- pracowita noc – wyjaśniła im). Hermiona i Ginny siedziały same w kącie żywo o czymś rozprawiając. Daniel chwycił za książkę o tytule “Jak nie dopuścić do tego, żeby ten idiota Dancing zwiał z więzienia?” pod redakcją strażników z Azkabanu. A Luna Lovegood głaskała leżącego jej na kolanach Krzywołapa. Z torby na jej ramieniu wystawał gruby plik “Quiblera podziemnego” – gazety niby zlikwidowanej przez Ministerstwo, a jednak jakimś cudem działającej nadal.
- Ty! Lepiej to schowaj! – zawołał Stan Shunpike. Jego oczy niespokojnie krążyły po pasażerach – Bo mnie wsadzą za nielegalny kolportaż!
Luna tylko wzruszyła beztrosko ramionami i dalej głaskała Krzywołapa.
- Pieskie czasy – mruczał Stan siadając koło Harry’ego. Nie przeszkadzało mu to, że zajęty własnymi myślami Harry nie zwraca na niego żadnej uwagi. Przyglądał się po prostu mijanym krajobrazom za oknem. Zabiło mu serce, gdy wjechali na ulice Londynu. Nie czuł się tutaj zbyt bezpiecznie. Miasto jakby nabrało innej barwy i charakteru. Wyczuwało się strach, przygnębienie i poczucie zagrożenia. Widziało w twarzach mijanych ludzi. Miał wrażenie, że za każdym rogiem czai się niebezpieczeństwo i wróg. W ciągu zaledwie kilku miesięcy to miejsce przestało mu być przyjazne – Nie wiadomo, co cię zaraz może spotkać. Nie masz pojęcia, co będziesz robił nazajutrz po przebudzeniu. Wiał przed Shadowem i jego psami, czy darł się o litość pod butem jakiegoś zakichanego śmierciożercy. Dawniej tego nie było – dorzucił z westchnieniem.
Harry odruchowo skinął głową na znak, że się z nim zgadza. Tak naprawdę jednak wcale go nie słuchał.
- Robi się coraz gorzej, wyobrażasz to sobie? – zwierzał się dalej młody Shunpike – Do tego doszło, że mam pietra, jak wjeżdżam do tego miasta. Ty chyba też, co nie? Jakaś dziwna atmosfera się tu zrobiła. Ministerstwo za bardzo się rozpanoszyło. I człowiek w końcu głupieje i już sam nie wie, kogo ma się bardziej obawiać. Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, czy swoich. Oni nikogo nie lubią. Nie ma z nimi lekko, oj nie.
Harry znów kiwnął głową na odczepnego. Jechali akurat przez osiedle domków. Ich widok wydał się Harry’emu dziwnie znajomy…
- Nie dalej jak dwa dni temu czepiali się mnie i Erniego – ciągnął Stan - Że niby przewożę wrogów Ministerstwa swoim autobusem – rzucił okiem na pozostałych pasażerów – No…, wiele się nie pomylili, przewożę, ale na szczęście wtedy wóz był pusty. Dziś jest pełen, ale oni tak często nie łapią. Więc możemy czuć się bezpieczni. A zresztą! – machnął ręką poirytowany - Niech się odczepią! Zabieram takich, co mi płacą! G…uzik mnie obchodzi, kto jakie ma poglądy.
- Ernie! – Harry nieoczekiwanie poderwał się na równe nogi. Wszyscy podskoczyli przestraszeni – HAMUJ!!
Rozległ się pisk opon i autobus stanął prawie w miejscu.
- Nienawidzę jak to robisz! – wrzasnął do niego Ron, kiedy udało mu się wreszcie wstać z podłogi. Niedaleko jęczał jakiś czarodziej, gdy miauczący z przerażenia Krzywołap przeleciał przez pół autobusu – i szukając jakiegoś punku oparcia – wbił się człowiekowi wszystkimi pazurami w udo – Nie możesz ostrzegać wcześniej?!! Na przykład dziesięć minut temu, że masz ochotę na postój?!
- Wcześniej nie wiedziałem – Harry nawet nie odczuł wyrzutów sumienia. Opuściły go także niedawne niepokoje co do braku komfortu przebywania w tym mieście. Wypełniało go jakieś dziwne uczucie determinacji. Coś go pchało naprzód.
Energicznym ruchem otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz.
– Poczekajcie tu na mnie!
- Ejże, synku!! – zaprotestowała spora grupka czarodziejów – Co ty wyprawiasz?!! My nie możemy tutaj zostać!! Nam się grunt pali pod nogami!!
- Nadepnęliśmy na odcisk Shadowowi – krzyknął ktoś – Musimy stąd wiać, gdzie pieprz rośnie!
- Musimy się jak najszybciej dostać do szkoły! – zawołała ze złością Tonks.
- To nie potrwa długo! – odkrzyknął ze zniecierpliwieniem Harry.
- Właśnie. Przerwa w podróży się przyda – Daniel porzucił swoją książkę i z zaciekawieniem obserwował rozwój wypadków.
Czarodziej z kozią bródką spojrzał na niego ostro chcąc go najwyraźniej zrugać. Otworzył usta i słowa zamarły mu w gardle. Chwilę później Błędnym Rycerzem wstrząsnął zbiorowy, pełen paniki wrzask.
- AAAAAAAA!!!! DUUUUUUCH!!! – niosło się echem po okolicy – SYRIUSZ BLACK!!!
Harry nie czekał na dalsze krzyki, szlochy i taranowanie się podczas ucieczki. Pozostawił to za sobą. Zignorował okrzyki Rona i Hermiony o powrót oraz zirytowanego Erniego:
- Wracaj, Potter!! Ja mam tu cały autobus przeciwników politycznych, uciekinierów z Azkabanu, zbiegłych urzędników Ministerstwa, szefa opozycji i Bóg wie kogo jeszcze?! Czy ty wiesz, co to będzie jak mnie tu Shadow z nimi dorwie?!!! Wszyscy powędrujemy do paki!!!
- Plus jednego terrorystę – dopowiedział usłużnie jakiś czarodziej. Odchylił płaszcz i poklepał się znacząco po czymś, co do złudzenia przypominało mugolską bombę.
- Plus jednego terrorystę – zgodził się z rozpędu Ernie – E…, CO?!!! – ryknął oprzytomniawszy – WYNOCHA MI STĄD!!!!
Harry zdecydowanym krokiem przemierzył jezdnię całkowicie nie zwracając uwagi na brak czegoś takiego jak przejście dla pieszych i trąbiące na niego samochody. Wkroczył na chodnik i pchnął małą, pordzewiałą furtkę.
Znalazł się w miejscu, w którym czas zatrzymał się bardzo dawno temu. To był ogród. Zaniedbany i nazbyt rozrośnięty. Widać było, że nikt tu od dawna nie zachodził. Porządnie utrzymane klomby i ścieżki praktycznie nie istniały. Lata opuszczenia pozostawiły na tym miejscu niezatarte piętno. Trawa, chwasty i dzika róża królowały tu na dobre. To była bardziej dżungla niż ogród. Przeciskał się pomiędzy kolczastymi łodygami dzikiej róży. Stara i zapuszczona posiadłość niechętnie widziała tu gości i odkrywała swe tajemnice. Idąc, po bokach widział drewniane, spróchniałe ławki. Zrujnowany domek na drzewie. I huśtawkę. Leżała zniszczona na ziemi. Pamiątka po tych, którzy tu kiedyś mieszkali.
Odsunął z trudem kolczasty krzak róży i zobaczył przed sobą dom. Przedarł się, wszedł po niszczejących i załamujących się schodkach i nacisnął klamkę u drzwi.
Nie ustąpiła.
Sięgnął do kieszeni po różdżkę.
- Alohomorra – wyszeptał.
Drzwi ustąpiły jakby niechętnie, ze zgrzytem i jękiem i budynek stanął przed nim otworem. Uderzył go zapach stęchlizny. Wszedł ostrożnie do środka. Z jednej strony coś mu mówiło, że niepotrzebnie zachowuje środki bezpieczeństwa, skoro nikt tu nie mieszka. Ale doszedł do głosu też rozsądek, a przed oczami stanął mu Alastor Moody. W głowie usłyszał ostrzeżenie. “To, że dom jest niezamieszkany, nie oznacza jeszcze, że nie ma tu innych lokatorów”. Opuszczony budynek mógł być kryjówką choćby dla śmierciożerców.
Coś zaszurało za jego plecami. Odwrócił się błyskawicznie. Sycząc gniewnie wyskoczył spod spłowiałego fotela zdziczały kot i uciekł. Z kominka zaś skrzecząc wyleciał nietoperz. Cofnął się z obrzydzeniem. Ale to go ostatecznie upewniło, że nie ma tu nikogo obcego.
Rozejrzał się ciekawie dookoła. Dom nie był duży. Mały, dwupiętrowy, z szerokimi, drewnianymi schodami i rzeźbionymi poręczami, przytulny z przestronną kuchnią. Stanowiła centralne miejsce tej siedziby. Wszystko pokrywał kilkunastoletni kurz i masa pajęczyn. Mimo to wciąż był wspaniały. Pełen ciepła i miłości, które tu przetrwały tyle lat. Na ścianach wisiały zdjęcia. Zza popękanych zmatowiałych szybek uśmiechały się i machały do niego dobrze mu znane twarze.
Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się i spojrzał w odległy kąt pokoju.
- Łapa – westchnął cicho.
Zjawa, dokładnie taka jak ją zapamiętał, postąpiła kilka kroków ku niemu. Patrzyli sobie z Syriuszem prosto w oczy. Spojrzenie zmarłego ojca chrzestnego sięgało w głąb duszy Harry’ego. Zdawał sobie sprawę, że duch czyta w nim jak w otwartej książce. Wie o jego smutku i dylematach, o ostatnich zdarzeniach podczas świąt. I nie tylko o tym. Zdawał się wiedzieć o wszystkim, co dręczyło i nie dawało spokoju Harry’emu odkąd Syriusz go opuścił. Odkąd został sam. I jednocześnie spłynęło na niego ukojenie. W oczach zjawy widział odpowiedź: “Nie martw się Remusem, wszystko będzie dobrze. Już go znalazłem, jest bezpieczny. Zajmę się nim”
I Harry mu uwierzył…
- Wow! – okrzyk Daniela zabrzmiał jak wystrzał armatni. Zjawa natychmiast rozpłynęła się w powietrzu – Super!
Stał na progu domku i rozglądał się zaciekawiony dookoła. Stan ubrania wskazywał na to, że on również miał do czynienia z kolcami róży.
- Mi też się podoba – zgodził się Harry nie patrząc na niego. Wziął z kominka jakąś figurkę i zdmuchnął z niej nagromadzony latami kurz.
- Co to za miejsce? – Daniel wodził palcem po blacie wysłużonego starego stołu.
- Dom twojego taty – odpowiedział bez zastanowienia. Już sobie obiecał, że w dzień swoich urodzin zabierze manatki i się tutaj wprowadzi.
Twarz Daniela stężała. Pojawił się na niej dziwny wyraz.
- Ten, co go odziedziczyłeś w testamencie? – spytał cicho.
Harry odwrócił się w jego stronę i dostrzegł minę przyjaciela. W tym momencie dotarła do niego wymowa całej sytuacji i odczuł nagłe wyrzuty sumienia. A Daniel spojrzał na ściany, gdzie wisiały zdjęcia Syriusza i Gabrielle, na kuchnię, w której kiedyś oboje jadali, na kołyskę, której nigdy nie używano. Kiedy Syriusza aresztowano i odeskortowano do Azkabanu, rozgoryczona Gabrielle odeszła. Daniel urodził się gdzieś daleko, w obcym miejscu. Na drugim krańcu świata.
Ten budynek był stary, brudny, zakurzony i podupadły. Nic specjalnego po tylu latach opuszczenia i zaniedbania. Ale dla Daniela był to najpiękniejszy dom na świecie. Miał w sobie to coś. Zamieszkiwały go duchy przeszłości, czuło się tu bliskość i ciepłą atmosferę, jaka tu wciąż panowała.
Dom, który miał nigdy nie należeć do niego…
- Potter! – wydarł się z ogródka Stan i przerwał niezręczną ciszę – Na rany Hipogryfa, chodź już! Jak nas dorwą, to nie wyjdę z pudła do końca życia!!
- Wyjdziesz – zapewnił go Harry, gdy zamknęli dom, przedarli się przez krzaki dzikiej róży i dotarli razem do autobusu. Daniel wlókł się za nimi noga za nogą, co chwila oglądając się za siebie. Dom Syriusza niknął za splątanymi gałęziami drzew. Tonks zbliżyła się do niego ze wściekłą miną i chwyciła go mocno za ramię. Gest ten miał oznaczać, że nie pozwoli więcej na jego nieoczekiwane wybryki – Dancing ci pomoże zwiać. W ucieczkach jest wręcz doskonały.
- Jak na razie ma problemy z własną – mruknął ponuro Daniel i usiadł w najdalszym kącie autobusu. Ucichł nad wyjętą z kieszeni jedną z ramek z fotografią zabraną z opuszczonego przed chwilą domu
Grupka czarodziejów i czarownic odsunęła się od niego pospiesznie. Wciąż na ich twarzach widniały obawa i strach.
- Myślicie, że to bezpiecznie podróżować z duchem? – zaszeptał ktoś.
- Na pewno lepiej, niż wpaść w łapy żywych – wymamrotała czarownica z zielonym kapeluszu – Szukają nas w całym Londynie. Póki co, nie mam nic przeciwko zjawom. Przynajmniej nie chwytają za wsiarz i nie wloką do więzienia.
Jej towarzyszka obcięła młodego Blacka wzrokiem.
- Eee, nie! On jest zbyt… hmm… materialny? – powiedziała niepewnie – I na pewno… żywy?
- On zmartwychwstał?!! – przeraził się ktoś.
W innych okolicznościach Daniela może by ta rozmowa rozbawiła do łez i z pewnością skorzystałby z okazji wyskoczenia z jakimś psikusem. Ale nie dzisiaj.
Siedział dziwnie milczący i zamyślony nad zdjęciem siedziby, w której nie dane mu było przyjść na świat. Harry domyślał się, dlaczego. Jego przyjaciel nigdy nie miał domu, tułał się po świecie u boku dziadka, urodzonego włóczęgi. Los rzucał ich z miejsca na miejsce. Każdego dnia gdzie indziej. Bez braku poczucia, że gdzieś przynależysz i możesz tam zawsze wrócić.
Dla Daniela namiastką domu stał się Hogwart. Wymusił ją. I Harry zrozumiał, że letnia kłótnia Dancinga z wnukiem wcale nie nosiła znamion, że Daniel chciał ślepo iść za Harry’m do szkoły. Tak naprawdę było to rozpaczliwe wołanie o kawałek własnego miejsca. Miejsca, które Daniel mógłby nazwać swoim, gdzie mógłby zapuścić korzenie na dłużej.
A świadomość, że twój rodzinny dom został oddany w obce ręce i nie masz do niego żadnych praw, musiała boleć.
Harry pogrążony w rozmyślaniach nie od razu zauważył, że w autobusie panuje napięta atmosfera. Ron siedział nadęty i zły, co chwila uderzając różdżką w swój kufer. Hermiona rzucała mu pogardliwe spojrzenia i szeptała do Ginny kąśliwe uwagi.
- Jak dziecko! – warczała z furią – Zupełnie jak dziecko!
- Masz rację – zgadzała się z nią Ginny.
- Zero myślenia! A najgorsze jest to, że jest tak ślepy!
- Nie tylko on – wyrwało się z westchnieniem Ginny.
Harry spojrzał pytająco na Lunę.
- Pokłócili się - wyszeptała bezgłośnie - Poszło o jemiołę w Norze.
“Długo to jeszcze będą ciągnąć?” pomyślał zniechęcony.
- Najgorsza wada u mężczyzny” – czarownica należąca do gromadki, która podpadła Ministerstwu, właśnie rozwiązywała na głos krzyżówkę – Na siedem liter…
- Głupota!!! – odpowiedziały chórem Ginny i Hermiona.
Czarownica policzyła kratki.
- Pasuje! – zdziwiła się.
- Słuchaj, Hermiono – Ron uznał, że ma dosyć tej cichej wojny i wstał – Może mi wyjaśnisz, o co ci chodzi?!
- Wyjaśnić?! – odwróciła się do niego z pałającym, godnym bazyliszka wzrokiem. To samo spojrzenie miała Ginny – Ja mam ci WYJAŚNIĆ?! To jesteś tak ograniczony, że nie rozumiesz?!
Ron poczerwieniał.
- Co mam rozumieć?! Przecież rozmawialiśmy już o tym! Wyjaśniłem ci, że ten incydent z jemiołą nie miał żadnego znaczenia! – słuchający tego Harry pomyślał, że Ron właściwie jest już prawie martwy – Po prostu zapomnij o tym, dobra? Nic się nie stało!
- Nic się… - zaczęła wzburzona Hermiona i poderwała się na równe nogi – Różdżka! Ginny, gdzie moja różdżka?!!
- Ale pomyśl logicznie… - próbował ją przekonywać do swojego punktu widzenia.
- Ron, spasuj! – wpadł mu w słowo Harry, który widział, że obie dziewczyny są w podłym nastroju i pałają wręcz agresją do rodzaju męskiego – Niepotrzebnie to przeciągasz.
- Ale ja…
- No, chyba że chcesz, żeby Hermiona wdeptała cię ziemię przy ludziach, a nie na osobności – wzruszył ramionami – To twój wybór.
Ron rzucił spojrzenie przez ramię. Wszyscy pasażerowie Błędnego Rycerza nagle zaczęli udawać mocno sobą zajętych. Sprawiali wrażenie, że w ogóle nie próbowali wcześniej podsłuchiwać.
- Ernie! – zawołała nagle głośno Luna.
W jednej chwili kierowca nadepnął z całej siły na hamulce i wszyscy pasażerowie pospadali na ziemię. Kot Krzywołap zaś znowu uczył się latać.
- Nie, ja nie chciałam, żebyś się zatrzymywał! – jęknęła zbierając się z podłogi.
- Wybacz, ale to odruch – mruknął znowu ruszając – Przyzwyczaiłem się do kaprysów Pottera.
- Miałam ci tylko powiedzieć, żeby unikał okolic dworca King’s Cross. Ministerstwo zablokowało drogę – powiedziała - Sprawdzają każdego, kto się nawinie.
- Skąd wiesz? – zdziwił się Harry.
- Mam pewne informacje – wyjaśniła spokojnie pokazując na białą kartkę papieru i odlatującą sowę.
- Czy ktoś może wreszcie zamknąć gdzieś tego pieprzonego kota?! – warczał czarodziej z głębokimi szramami na nodze i teraz na policzkach i nosie – Byłbym wielce zobowiązany!
Hermiona podbiegła i zabrała syczącego i parskającego ze złością pupila.
- Mamy ominąć King’s Cross? – zaprotestował Stan Shunpike – Ale to najszybsza droga do…
- …do więzienia! – zakrzyknęli chóralnie pasażerowie Błędnego Rycerza.
Ernie westchnął i zawrócił pojazd.
- Do czego to doszło, że samych kryminalistów wozimy? – narzekał – Jeszcze nas wsadzą za niewinność.
- Ej, licz się ze słowami! – obraził się Ron.
- Z wami też mi się nie uśmiecha jeździć – mamrotał zniechęcony – Ty i twoja siostra jesteście członkami rodzinki, z której większość – z tego, co słyszałem – jest ścigana listem gończym, Black jest wnukiem tej kanalii Dancinga, ta jasnowłosa panienka szmugluje nielegalne pisma…
- Jedź przez Oksford Street – poleciła Luna kompletnie nie przejmując się tym, że jest tu niemile widzianym gościem – Tam będzie bezpiecznie.
- …a Potter trzyma blisko Albusa Dumbledore’a i tego całego zwariowanego Avalonu, co już samo w sobie jest solą w oku Shadowa. Bo przecież oni się nie znoszą i żrą między sobą jak pies z kotem – ciągnął swoje wywody Ernie kierując się wedle poleceń Luny
Harry ledwie go słuchał. Wyglądał przez okno, a po krzyżu latały mu ciarki złego przeczucia. Miał wrażenie, że zaraz stanie się coś ważnego. Intuicja podpowiadała mu, że powinni zabierać się stąd jak najszybciej. Jak na tę porę dnia, zbyt mało osób chodziło po ulicach. Ludzie oglądali się nerwowo do tyłu i przemykali chyłkiem pod ścianami domów. Londyn pustoszał...
Blizna zaczęła swędzieć. Nie bolała go, ale dawał o sobie uporczywie znać.
I wtedy na ulicach zaroiło się od postaci w czarnych płaszczach. Drgnął. Czyżby to byli śmierciożercy?
Otaczali ich…
- W imieniu Ministerstwa Magii rozkazuję wam się zatrzymać! – padła nagła komenda – Natychmiast!
Harry i jego przyjaciele spojrzeli bezradnie po sobie.
- Niech to szlag! – zaklął ktoś.
- Czy ktoś tu wspominał coś na temat całkowicie bezpiecznej Oksford Street? – spytał z przekąsem Ron – I że nie spotkamy żadnych blokad?
- To Percy – szepnęła z niedowierzaniem Ginny rzucając się do okna – Tam stoi Percy! A to świnia! Wiedział, kiedy będziemy wracać ze świąt!
- I wydedukował czym – dokończył Harry – Kominki i świstokliki są pod kontrolą, na miotle za daleka droga, na przyjazd na dworzec nikt by się nie odważył… – wyliczał - Został autobus. Sprytne.
- Idiotka ze mnie – klepnęła się w czoło Tonks – Że też tego nie przewidziałam!
Ernie zaczął zwalniać i w Błędnym Rycerzu wnet zapanowała nerwowa atmosfera.
- Co ty, głupi?!!! – Daniel przepchnął się do przodu – Nie zatrzymuj się!!!
- Ale oni stoją nam na drodze! – zaprotestował – Nie mam jak ich wyminąć!!
- To przejedź po nich!
Leżący Erniemu na plecach i obserwujący wszystko w napięciu pasażerowie z entuzjazmem przyklasnęli temu pomysłowi.
- Co? – przeraził się – Popadnę w konflikt z prawem!
- Już popadłeś – poinformowała go uprzejmie Tonks – Przewożąc nas wszystkich. Zacznij sobie szukać innego zajęcia i lokum.
- Mam przegrane!
- To co proponujesz?- warknął czarodziej z kozią bródką!
Ernie długo się wahał. A potem wzruszył ramionami.
- No trudno, chłopcy – mruknął - Dziś powędrujecie do paki.
Tamten zrobił się wręcz siny ze złości na twarzy.
- A ty razem z nami! – warknął - Już ja się o to postaram!
- To szantaż! – zareagowali Ernie i Stan.
- Ja widzę wyjście z sytuacji – wtrącił się czarodziej o rysach twarzy syna Orientu, z bombą za pasem. Jak widać, nie udało się go wygonić z autobusu – Zawsze mogę użyć tego – poklepał czule niebezpieczny sprzęt – I umrę szczęśliwy mając świadomość, że poległem za słuszną sprawę – dodał z rozmarzeniem.
- Rozumiem, że my mielibyśmy polec wraz z tobą? – upewnił się Harry – Mowy nie ma!
Do Erniego wizja wspólnego oddania życia za słuszną sprawę chyba przemówiła. Rzucił niespokojnie okiem na fanatyka i jego rozjaśnioną, natchnioną twarz i chwycił za kierownicę.
- Niech wam będzie – mruknął – Trzymajcie się mocno! I ruszył do przodu z wizgiem opon…
Zaskoczeni czarodzieje w popłochu uskakiwali spod kół autobusu. Harry widział jak Percy Weasley z krzykiem rzuca się w bok i pada na chodnik.
- STAĆ!!! – rozległo się wszędzie dookoła – BO PONIESIECIE GORZKIE TEGO KONSEKWENCJE!!!
- A figa!! – odwarknął Daniel pokazując niezbyt miły gest.
Zewsząd posypały się zaklęcia. Także te niewybaczalne! Błędny Rycerz został nimi wręcz zbombardowany.
- NA ZIEMIĘ!!! – wrzasnął Harry. Chwycił Ginny i Lunę za ręce, pociągnął na podłogę i osłonił je przed urazami.
- Nie patyczkują się!! – zawołał Ron wyglądając na sekundę przez okno.
Tonks ze wściekłą miną waliła zaklęciami w nadbiegających urzędników. Jednocześnie próbowała unikać pryskającego z rozbitych szyb szkła.
- Nienawidzę jak mi wmawiają, że misja, której się podejmuję, będzie spokojna i nudna! – powiedziała z goryczą – Właśnie widzę!
Tuż obok niej leżała trafiona oszałamiaczem czarownica od krzyżówki. Reszta pasażerów wpełzła pod krzesła. Inna czarodziejka dostała spazmów i darła się jak opętana. Stan czołgał się na przód autobusu, a Ernie kulił głowę w ramionach i jechał szaleńczym zygzakiem. Domy i drzewa uskakiwały im z drogi.
- Jak to jest, że ilekroć się spotykamy, dopada mnie pech?! – rzucił z pretensją do Daniela.
- Jest ich coraz więcej! – poinformowała Luna.
Harry rozejrzał się. Ulice wręcz roiły się od polujących na nich urzędników Ministerstwa. Było ich mnóstwo. I każdy z nich był zdeterminowany, żeby ich dopaść. Za wszelką cenę. I Harry nie był taki pewny, czy przypadkiem ich polecenia nie brzmią: “Dorwać żywych lub…”.
Ernie gwałtownie skręcił w lewo i grzał przed siebie jak szalony.
- Na wyleniałą brodę Merlina!! – wrzasnął nagle – MOST!!!
Spojrzeli.
Przed nimi rozciągała się Tamiza. Nadszedł akurat czas, że rzeką przepływał niewielki statek. Ale trzeba było podnieść dźwigary mostu, żeby mógł się pod nim zmieścić.
- I co teraz? – kierowca był blady – Nie możemy zawrócić!
Daniel znów znalazł się koło niego. Ocenił wzrokiem odległość dwóch podnoszących się połów mostu. Były jeszcze całkiem blisko siebie...
- Skacz – powiedział zdecydowanym tonem. W tej chwili tak bardzo przypominał swojego dziadka, że Harry się zdziwił.
- CO MAM ZROBIC?!! – kierowca był zaszokowany.
- SKACZ!!
- Oszalałeś? – przeraził się Stan – To autobus, nie kangur!!
- To jedyny sposób! – przekonywał go.
- Zabijemy się! – zaprotestowała Tonks.
- Ach, misja samobójcza! – ucieszył się terrorysta. Jego twarz znów przybrała ten natchniony wyraz. Pochylił się, wyjął mały dywanik, uklęknął i zaczął bić czołem o ziemię – O Allachu! Spraw, żeby nasza ofiara nie poszła na marne!
- Zamknij się – zgasił go Ron.
Dopiero zaklęcie, które zerwało cały dach autobusu pomogło Erniemu podjąć właściwą decyzję. Blady na twarzy, z przerażeniem w oczach, zaciskając ręce kurczowo na kierownicy ruszył ostro do przodu. Hermiona pisnęła i ukryła twarz w szacie Rona. Jakby zapomniała, że wcześniej się kłócili. A i Ron chwycił ją mocno za rękę i uścisnął. Nawzajem dodawali sobie otuchy. W tej groźnej, pełnej napięcia chwili Harry’emu nieoczekiwanie przemknęło przez głowę, że on nie ma nikogo, z kim mogliby się wzajemnie pocieszać. Luna twierdząc, że nie może na to patrzeć, chwyciła nerwowo za gazetę i zasłoniła twarz.
Lecieli! Nie mógł w to uwierzyć! Widział pod sobą ciemne, falujące wody Tamizy, czuł pęd powietrza, słyszał wrzaski niedowierzania ścigających ich urzędników. Z niepokojem patrzył na podnoszącą się połowę mostu. Czy im się uda?
A jednak wylądowali. Targnął nimi potężny wstrząs, kiedy autobus opadł na ziemię. Coś jęknęło w pojeździe i odpadło koło! Błędny Rycerz przechylił się niebezpiecznie na bok. Wszyscy wrzasnęli, Tonks zaczęła się gorączkowo modlić, a czarownica od krzyżówki zemdlała. Ale Erniemu jakimś cudem udało się przytrzymywać autobus w pozycji pionowej, dopóki Harry przytomnie nie rzucił zaklęcia Reparo. Rzężąc, trzeszcząc i podskakując potoczyli się dalej. Jednak już znacznie wolniej.
- Żyjemy – powiedział z rozczarowaniem terrorysta i zawiedziony zwinął dywanik.
- Czy mogę już otworzyć oczy? – spytała wtulona w Rona Hermiona.
- Możesz – poinformował ją.
- Nigdy więcej! – powiedział ze złością Stan – Rzucam tę robotę!
- Czy jest już bezpiecznie? – spytała znękanym głosem Ginny. Była blada i wymizerowana. W oczach czaił się strach. Chyba miała dość.
- Nie sądzę. Mamy ogon! – powiedział czarodziej z bródką. Mina mu się wydłużyła. Wskazywał na pięciu czarodziejów podążających za nimi na miotłach – Te kundle nie rezygnują tak łatwo. Trzeba coś z nimi zrobić!
“Tylko co?” pomyślał Harry.
Znów posypały się zaklęcia i szkło z rozbitych szyb. Hermiona pisnęła i znowu ukryła twarz w szacie Rona. Jeden z kawałków szkła rozorał Harry’emu policzek. Pociekła krew…
- Nie uciekniemy im, prawda? – spytał przyciskając szmatkę do twarzy.
- A żebyś wiedział chłopcze, że nie –odburknął czarodziej – Mówię ci to z całą pewnością jakem Niesforny Kitt.
Daniel podniósł głowę znad podłogi.
- Niesforny Kitt? Król Włamań i Rabunków? – spytał żywo - Jesteś starym przyjacielem mojego dziadka! Henry’ego Dancinga?!
- Ty jesteś jego wnukiem? – zdziwił się - Pozdrów go ode mnie. W przeszłości wiele nas łączyło. Byliśmy w stanie zrobić dla siebie wszystko.
- To świetnie się składa! – zawołał - Siedzi w Azkabanie. Może pomógłbyś mu uciec?
Czarodziej się zakłopotał.
- E…, nie, wiesz…, zwykle się tam nie zbliżam, jeśli nie muszę – wyjąkał - Rozumiesz…, nawet przyjaźń ma swoje granice.
“Pewnie” pomyślał sarkastycznie przysłuchujący się temu Harry. Tonks nagle wrzasnęła i znieruchomiała. Trafiło ją jedno z zaklęć. Harry wyjrzał przez okno i zobaczył, że podlatujący czarodzieje są coraz bliżej. Uderzali z różdżek z morderczą wręcz precyzją. Musieli być dobrzy w swoim fachu.
“A chcielibyście” pomyślał nagle ze złością. Podniósł się na kolana, schował za krzesłem i wyciągnął różdżkę. Wyczekiwał właściwego momentu. Patrzył na zbliżających się urzędników i w jednej chwili krew zagrała mu w żyłach. Doznał tych samych uczuć, jakie ogarnęły go podczas walk w lesie koło Nory. Wręcz nie mógł się doczekać, kiedy ich dotkliwie zrani! Zobaczył oczy najbliższego z nich…
W ostatnim momencie zawahał się.
Napłynęły wspomnienia i wyrzuty sumienia. Przed oczami ponownie stanął mu Lupin “Czy mogę świadomie, z pełną wręcz premedytacją skrzywdzić człowieka?” przemknęło mu przez głowę. Jeżeli teraz się przełamie, zaprzeczy sam sobie! Przekroczy pewną granicę, za którą nigdy nie wychodził. Jeżeli to zrobi, to kiedy się zatrzyma? Czy później stać go już będzie na wszystko? Czy będzie miał szacunek do samego siebie?
- Oni zaraz nas rozwalą w drobny mak! – wrzasnął Stan Shunpike.
Kitt posłał zaklęcie w kierunku prześladowców. Jeden z nich wrzasnął i zleciał z ogromnej wysokości z miotły.
- Nie daje się rady, prawda? – spytał ironicznie – Pierwszy raz, co Potter?
Harry wahał się tylko krótką chwilę.
- “A co tam, na skrupuły czas przyjdzie później” pomyślał.
Blokada w jego umyśle ustąpiła.
- Parazytos!!! – ryknął.
Kilkanaście sekund później jeden z czarodziei wrzasnął i zaczął się szaleńczo drapać. Miotał się na miotle jakby go coś opętało. Niedługo potem skutki zaklęcia odczuli jego koledzy.
- Dobrze wam tak! – ucieszył się.
Znajdujący się najdalej urzędnik uniknął tego, na co cierpieli jego przyjaciele. Wyminął ich ostrożnie i cisnął ogniem z różdżki. Harry posłał mu coś od siebie, ale tamten był sprytny. Rzucił się w bok i niebezpieczeństwo go ominęło. Świetnie latał na miotle.
- Takiś ty? – mruknął pod nosem Harry. Jego wątpliwości i wyrzuty sumienia zniknęły. Miały powrócić później, ale teraz zupełnie się nie liczyły – Poczekaj bratku.
Śledził wzrokiem lot czarodzieja. Czekał. Przypomniał sobie Quiditcha. Znał wszelkie manewry na miotle. Wodził różdżką za przemykającą postacią…
Tak! Zatrzymał się na ułamek chwili, żeby zaatakować. I wtedy…
- EXPELIARMUS!!! – Daniel posłał coś od siebie.
Czarodziej wrzasnął i spadł.
- No wiesz?!! – Harry odwrócił się do przyjaciela. Był wściekły i przepełniała go wręcz furia Zupełnie jak wtedy, gdy Alhatello uratował mu życie w lesie pod Norą – Po co się wtrącałeś?!!
- No co? – bronił się – Chciałem ci pomóc!
- Nie chcę takiej pomocy – powiedział rozeźlony – On był mój! MÓJ! Rozumiesz?!!
- Harry – Hermiona patrzyła na niego dziwnie – Przecież teraz to już nieważne.! Pokonaliśmy ich! O co ci chodzi?
- O nic – burknął.
Wyrwali się wreszcie z oblężenia. Radości nie było końca. Ale Harry siedział i głowił się co tak właściwie go napadło. Przecież dotychczas nie widział u siebie żądzy zemsty. W tamtym roku, gdy dzielił z Voldemortem jego uczucia i myśli, odczuwał jego dziką satysfakcję i radość, gdy coś poszło wyjątkowo po jego myśli. Teraz to samo pojawiło się u niego…
Tymczasem Błędny Rycerz przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nie ostała się ani jedna cała szyba, silnik zaczął rzęzić, odpadł tłumik od rury wydechowej i zepsuł się dopalacz niewidzialności. Ernie strasznie wymyślał na cały świat, a na Ministerstwo w szczególności. Dziś udało im się uciec, ale co będzie w przyszłości? Kiedy dojechali wreszcie z trudem do Hogsmeade, wzbudzili sensację. Wszyscy oglądali się za nimi w zdumieniu. Urywały się rozmowy, ktoś wylał na siebie herbatę, Madame Rosmerta upuściła tacę ze szklankami piwa. Jeden z Aurorów gwizdnął głośno i pokręcił głową.
- To on jeszcze jedzie? – zdziwił się – A pasażerowie to gdzie? Jeszcze w szpitalu, czy już na cmentarzu? – spytał ze współczuciem.
Nie chciał wierzyć, że żadnemu z nich – chyba cudem - nic się poważnego nie stało.
Błędny Rycerz zatrzymał się tuż przed wejściem do szkoły plując, kaszląc spalinami i wydzielając z siebie kłęby czarnego dymu. Harry wyłonił się spomiędzy nich brudny, ze smugami sadzy na twarzy, naddartej i osmalonej szacie i bandażem na zranionym odłamkami szkła ramieniu i pociętym policzkiem. I kulejący.
Stojący nieopodal Puchoni urwali rozmowy w połowie słowa. Wytrzeszczyli oczy.
- Co ty, Potter, na wojnie byłeś?!! – wyrwało się zaskoczonemu Zachary’emu Smithowi.
- Można to tak nazwać – mruknął mijając go. Nie był w najlepszym nastroju do rozmów.
Susan Bones obcięła go wzrokiem.
- Ty to się zawsze w coś wplączesz. Znając ciebie mogłabym pomyśleć, że wdałeś się w nową bitwę z Ministerstwem. Tak samo jak latem. Ale to chyba niemożliwe, co?
- Poczytaj jutro prasę.
- Harry! – usłyszeli okrzyk i w drzwiach zamku pojawił się nie kto inny jak Neville Longbottom – Cieszę się, że wreszcie jesteście. Strasznie mi się …
Urwał. Popatrzył po wszystkich uważnie.
- Nie będę pytał, co się stało. Pewnie było to coś w twoim stylu, bardzo spektakularnego i jutro będą trąbiły o tym wszystkie gazety. Zgadłem?
Wszyscy pokiwali głowami.
- No cóż, dobrze, że przyjechaliście. Strasznie mi się bez was nudziło.
- To nie pojechałeś do babci na święta? – spytał Ron, gdy szli razem przez Główny Hol.
Neville jakby posmutniał.
- No nie. Powiedziała, że jest zbyt zajęta. Musiałem tutaj zostać. Zresztą, większość wyjechała. Przy świątecznym stole siedzieli tylko nauczyciele, ja i Malfoy.
- Musiało być przyjemnie – zauważył sarkastycznie Daniel – Już wyobrażam sobie, jakie składaliście sobie milutkie życzenia.
- W ogóle mu nie złożyłem!
- Siedzieć z nim przy jednym stole, to makabra – otrząsnęła się Ginny – I na dodatek ze Snape’m.
- Snape’a nie było.
- W ogóle? – zdziwił się Harry.
Neville się zakłopotał.
- No…, nie, tak w ogóle to był, ale zamknął się w swoim gabinecie i nikomu nie otwierał. Nie chciał. Nawet Dumbledore’owi.
- Co go napadło? – spytał zaciekawiony Daniel.
- Nie wiem, ale… - Neville nagle ściszył głos - …mówią, że podobno został …opętany!
- Serio? – ucieszyli się Harry i Ron.
Neville rozejrzał się czujnie dookoła.
- Powiadają… - teraz już szeptał - …że czasami w nocy Hogwart rozbrzmiewa jego wrzaskami. Drze się, jakby go obdzierali żywcem ze skóry.
- Wspaniale – westchnął z rozmarzeniem Ron.
- Nie wierzę – ucięła Hermiona – To pewnie jakieś wymysły
- Ja osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby go odesłali w kaftanie bezpieczeństwa – zaśmiał się Harry.
- Hej, Potter! – rozległ się znajomy, drwiący głos.
Harry obejrzał się do tyłu. W otwartych drzwiach komórki na miotły opierał się o framugę Draco Malfoy. Miał wyjątkowo kołtuński wyraz twarzy. Otaczała go spora grupka Ślizgonów, którzy szeptali coś do siebie i pokazywali na Harry’ego palcami.
- Czego chcesz, Malfoy? – warknął. Nie był w nastroju do kłótni.
- O! Jakie milutkie powitanie. Nie dziwię się sądząc po twoim wyglądzie. Wpadłeś znowu w jakieś kłopoty? – zauważył szyderczo, a jego kumple zarechotali złośliwie – Chciałem tylko zapytać jak tam święta w tym chlewie u Weasley’ów?
Hermiona w ostatniej chwili przytrzymała rozsierdzonego Rona za szatę na plecach.
- Olej go – powiedziała niespokojnie – Nie warto.
- Na pewno lepsze niż te, które spędził twój tatunio – odgryzł się Harry – Niech sobie przypomnę… Ach, prawda! W celi w Azkabanie! Sam go przecież tam wysłałem!
Z twarzy Malfoy’a zniknął kołtuński uśmieszek. Teraz był wściekły.
- Jeszcze mi za to zapłacisz – wycedził przez zęby – A propos! Dużo dostałeś w tym roku prezentów? Może ci zrekompensuje stratę tego jednego.
- Nie rozumiem – powiedział Harry sucho. Zauważył, że Ślizgoni trącają się łokciami znacząco wyczekując jego reakcji.
- Nie? – uśmiechnął się wrednie Malfoy – Mówię o jednym twoim prezenciku, który tam… - wskazał na komórkę - …stoi . Oj, przepraszam, powiedziałem stoi? Raczej LEŻY!
Do Harry’ego prawda docierała powoli. A kiedy wreszcie to się stało i pojął, że pomieszczenie oprócz mioteł zawiera jeszcze jedną – bardzo cenną – rzecz, oraz co takiego mógł z nią zrobić Malfoy, rzucił walizki. Bojąc się tego, co mógłby zobaczyć, przepchnął się koło Dracona i serce zamarło mu w piersi.
Na ziemi, zniszczony, w kawałkach leżał jego ukochany motor. Motor Syriusza.
Stał nad nim i po prostu patrzył. Nie mógł w to uwierzyć, nie mógł się poruszyć. Jakby go sparaliżowało. Ledwie był świadom tego, że Slytherin drwi z niego, że Ginny przerażona zakryła sobie ręką usta, Hermiona mówi coś współczującym tonem, a Daniel z wyrazem oszołomienia na twarzy osuwa się na kolana przy motorze. Myśli plątały mu się w głowie, w sercu rosło oburzenie.
A potem, w jednej chwili wybuchła w nim dzika wściekłość i furia podsycone jeszcze wydarzeniami z dzisiejszej podrózy. Z taką intensywnością, że gdyby miał czas się nad nimi zastanowić, przeraziłoby go to i skłoniło do myślenia. Ale nie miał czasu. Ważne było jedno. Liczyło się tylko to, że Malfoy uderzył w coś, co dla Harry’ego było wręcz bezcenne i święte.
W pamięć o Syriuszu.
Odwrócił się powoli ze zmrożoną twarzą. Umysł miał teraz jasny, myśli przestały się plątać. Miął wytyczony cel.
- Zabiję cię – powiedział niemal obojętnie. Niemal, bo krew rozgrzewała mu już żyły. Wracało nowe, cudowne uczucie, które towarzyszyło mu podczas walki – Przegiąłeś Malfoy. Tym razem ci nie daruję.
Ślizgoni śmiali się niedowierzająco. Żaden z nich nie wziął sobie do serca jego słów na poważnie. A Harry nie żartował. Nie zamierzał. Czasy, kiedy Malfoy’owi wszystko uchodziło na sucho, właśnie przeminęły.
Płynnym ruchem sięgnął do tyłu po miecz. Ale jego ręce natrafiły na pustkę. Zapomniał. Przecież zostawił go na śniegu, przy Norze.
“Nie szkodzi” pomyślał mściwie “Załatwię go w inny sposób”
Kątem oka zobaczył błysk. To świeciła stojąca pod ścianą stara zbroja rycerska. Oparta o nią była halabarda…
Malfoy’owi na widok celowanej w niego halabardy zrzedła nieco mina. W oczach pojawiły się zdumienie i przestrach.
- Czekaj! – cofnął się pospiesznie i wpadł na kompanów, którzy patrzyli na to z otwartymi ustami – Na pewno się jakoś dogadamy! Ja ci go naprawię! AAAA….!!!!
Średniowieczna broń ze świstem przecięła powietrze i wbiła się o cal od głowy Dracona.
- Jasny gwint! Chybiłeś! – wyrwało się Ronowi.
- Harry- Hermiona próbowała się w to wtrącić. Szarpnęła go za ramię – Co robisz?! Nie możesz! Wywalą cię za to ze szkoły.
Harry opuścił podnoszoną właśnie drugą halabardę
- Masz rację – powiedział zwodniczo spokojnym tonem.
Sekundę później jego pięść wylądowała na nosie Malfoy’a. Ślizgon wrzasnął i zasłonił twarz. Kolejny precyzyjnie wymierzony cios trafił go w żołądek.
- Kretynie, nie dość ci było bójek jak na jeden dzień? – krzyczała Hermiona, gdy Crabbe i Nott po chwili wahania ruszyli w sukurs kumplowi. Dopadli Harry’ego i pięści poszły w ruch.
- Ej! – zaryczał Ron – Trzech na jednego?
I skoczył także do bójki. Niedługo potem Nott trzymał się za podbite oko i głośno jęczał. Z pomocą Daniela dawał cięgi Ślizgonom. Tymczasem Goyle prężąc muskuły chwycił Neville’a za kark i potrząsnął nim jak workiem starych kartofli. Przerażony Neville pisnął i zaczął się szamotać w próbie ucieczki. Ślizgon wzniósł pięść do ciosu…
Z nosa Neville’a nic by pewnie nie zostało, gdyby nie nieprzewidziana przeszkoda. W ostatniej chwili chwycił leżącą nieopodal zbroi tarczę i zamykając oczy zasłonił nią twarz.
Rozległo się głośne BRZDĘĘĘĘK i wrzask Goyle’a.
- Moja ręka! Ten gnój złamał mi rękę!
Ślizgoni uznali, że mają dość bezczynnego stania. Ruszyli do ataku. W powietrzu zaczęły śmigać zaklęcia. Zwartą gromadą otoczyła Harry’ego, Rona, Daniela i Neville’a. Milicenta Bullstrode chwyciła Hermionę za włosy i nie zwracając uwagi na jej okrzyki “Jestem prefektem” obaliła ją na podłogę. Zanim Hermiona zdołała wstać ciężki but przygniótł ją do podłogi i dostała kilka mocnych kopniaków. Oburzona Ginny odciągała Milicentę za szatę na plecach. Niestety tamta była silniejsza, a poza tym Pansy Parkinson włączyła się do bójki. Sytuacja nie była różowa. W najgorszym położeniu był Harry. Montague, Crabbe i Nott oderwali go od Malfoy’a, odcięli od pomocy ze strony przyjaciół i posypały się ciężkie razy. Walczył z nimi zażarcie. Jednak sam przeciwko tej zaciętej i zawziętej czwórce nie miał szans. Wyraźnie przegrywał…
Nie wiadomo jak by się to skończyło, gdyby nie Gwardia.
- Chłopaki!! – rozległ się oburzony wrzask. Harry poznał głos jednego z członków GD – Te świnie leją nam kapitana!! Na nich!!!
Roy O’Bannon, pałkarz w drużynie Gryfonów pojawił się po prostu znikąd. Stanął, ocenił wzrokiem sytuację, a potem ruszył do przodu. Przedzierał się bezceremonialnie przez walczący tłum niczym wielki lodołamacz. Tym sposobem torował drogę dla GD. Każdego napotkanego Ślizgona odrzucał od siebie po prostu jak lalkę. Walił we wrogów jak taran i kładł ich pokotem. Szybko zorientowali się, że stanowi największe zagrożenie. Ale kiedy próbowali go powstrzymać, jednego chłopaka posłał w powietrze, a drugiego przygniótł kufrem do ściany i jeszcze docisnął.
- Nie ma to jak zdrowe wyrzucenie z siebie złych emocji – podsumowała filozoficznie siedząca na drugim kufrze Luna i uchyliła się przed nadlatującym zaklęciem.
- Super! – darł się i podskakiwał Jack Warren, który pojawił się niewiadomo skąd – Harry, dołóż im!!
Harry wyprowadził cios i za chwilę ktoś pluł własnymi zębami.
- Dobrze!! – cieszył się Jack. A potem zawył, gdy jakiś wielki Ślizgon silnym ruchem wywichnął mu rękę.
- Nie chłopca, ty!! – zaryczał Harry, dla którego mały Jack, bystry, rezolutny i inteligentny dzieciak, stał się kimś ważnym. Bardzo go polubił.
Wściekły posłał w Ślizgona zaklęcie wybuchające. Szata tamtego momentalnie stanęła w ogniu i tylko błyskawiczna reakcja jego koleżanek, sprawiła, że ubranie nie poszło na nim z dymem.
- Ej, chłopcy, dosyć! – próbował ich mitygować mały profesor Flitwick – Koniec bójki!
Chyba przeszkadzał, bo Ernie i Justin cały czas go potrącali i potykali się o niego. W końcu Roy O’Bannon się zniecierpliwił, chwycił małego nauczyciela pod pachy i po prostu przestawił w inne miejsce.
- To jest życie! – wrzeszczał podekscytowany Zachary Smith posyłając w uczniów Slytherinu wszystkie znane sobie zaklęcia. Anthony Goldstein robił to samo. Ale że nie pamiętał wszystkich co bardziej ciekawszych czarów, wyciągnął z kieszeni listę Szagajewa. Tuż obok niego Neville Longbottom desperacko wymachiwał średniowieczną tarczą próbując się jakoś bronić. Tym sposobem spowodował wiele urazów rąk u kilku swoich przeciwników. Ale szło mu dobrze tylko do pewnego momentu. Potem Crabbe wyrwał mu tarczę i silnym ciosem w szczękę wyeliminował z walki.
Gwardia radziła sobie wspaniale. Wyćwiczona na lekcjach przez Szagajewa, a potem powtarzając to samo na swoich spotkaniach, reprezentowała sobą określony poziom. Szala zwycięstwa znacząco przechyliła się w ich stronę. Roy’owi jednak szło najlepiej. Wielki Irlandczyk siał wokół siebie spustoszenie. Żaden Ślizgon nie był w stanie mu sprostać. Jednak do czasu.
Jak spod ziemi wyrósł koło niego z pałką od Quiditcha Montague. I zanim Irlandczyk zdołał zapobiec temu, co tamten zamierzał zrobić, już dostał silny cios w plecy. Zachwiał się. I wtedy drugi cios podciął mu nogi. O’Bannon machając rozpaczliwie rękami, desperacko chcąc utrzymać równowagę runął ciężko do tyłu. Padł jak kłoda prosto na małego profesora Flitwicka, który nie zdążył uskoczyć mu z drogi. Nauczyciel zaklęć wydał z siebie tylko bolesny jęk i już się więcej nie poruszył.
Na całym korytarzu jak długi i szeroki trwała walna bitwa…
|
|